poniedziałek, 23 listopada 2015

Czy jestem dobrą matką?

Gdy byłam w ciąży z Sarenką, wierzyłam, że będę dla niej świetną matką, bo przecież jestem taka otwarta, myśląca, empatyczna i w ogóle, w ogóle... Będę się starać ze wszystkich sił, więc na pewno będę najlepsza z najlepszych! Niestety, życie przyniosło srogie rozczarowanie...

Czy samo staranie się powoduje, że jesteśmy dobrymi matkami? A może nie powinnyśmy dawać z siebie 120% normy? Może nadmierne analizowanie swojej pociechy nie przynosi niczego dobrego? Może warto wybrać ścieżkę utartych schematów, by oszczędzić sobie goryczy niepowodzenia?

Moje wątpliwości pojawiły się już w szpitalu, gdzie mimo bólu po CC, praktycznie nie spałam i nie jadłam, a starałam się cały czas "czytać" moje dziecko i jego potrzeby. Niestety, zamiast spektakularnych sukcesów,  potykałam o własną bezradność a nierzadko też odbijałam się od ściany płaczu. Co gorsza, tę ścianę pokonywała jakaś położna np. ze swoimi średniowiecznymi metodami ciasnego wiązania noworodka. Co prawda tłumaczyłam sobie, że celem p. położnej jest zapewnienie chwilowego spokoju na okres naszego pobytu w szpitalu a nie np. rozwój manualny Sarenki, ale moja wiara w duchową więź została już zachwiana.

Po powrocie do domu nie było lżej. Moje dziecko, z którym dzieliłam przez 9 miesięcy ciało wcale nie traktowało mnie jak sprzymierzeńca. Stałam się niewolnikiem jej płaczu - nakarm, przewiń, pohuśtaj, zrób... coś... bo stan obecny mi nie pasuje. Co gorsza, bywało że po kilku godzinach ostrej rozkminy i latania by spełnić życzenia małej, okazywało się, że aby usnąć ona woli smoczka niż np. ciepło matczynego dotyku. To wpędzało mnie w depresje. Do tego dochodził słaby stan zdrowia po szpitalu, wieczne niewyspanie i... tak, muszę się przyznać, że podniosłam głos na moje niczego nierozumiejące, tak bardzo upragnione wcześniej dziecię. Pojawił się - o wstydzie - gniew. Kochałam Sarenkę nawet w tym stanie, ale czułam, że nie wyrabiam nerwowo chociażby w chwilach gdy miała teoretycznie wszystko, a jednak wciąż zawodziła czy utrudniała pomoc sobie (przeszkadzanie w zmianie pieluch czy wypluwanie smoka), dlatego... zaczęłam się jej bać. Zaczęłam się bać chwil sam na sam, odliczałam godziny kiedy MM miał wrócić z pracy, naprężona czekałam na pierwsze oznaki, że mała budzi się po drzemce...

Kilkanaście dni rozbijało mnie to samonapędzające koło strachu i wyrzutów. Cóż, nie będę ukrywać, że wciąż odczuwam wstyd z powodu tego, że mimo ogromnej miłości do mojego dziecka, nie zawsze byłam (i pewnie nie zawsze będę) dla niego dobrą matką.
Mogę się ( i Was, jeśli miałyście podobne doświadczenia) pocieszyć myślą, którą tłukł mi do głowy MM oraz którą przeczytałam na blogu jednej z internetowych mam: "... jeśli komukolwiek się wydaje, że kochająca matka nigdy nie krzyknie, to źle mu się wydaje. Bo ta kochająca matka, stara się ze wszystkich sił. Spina się jak nikt inny. Nie odpuszcza, walczy o każdą godzinę, aby wycisnąć z niej wszystko. Ona też jest człowiekiem, jak każdy inny, ze słabościami i gorszymi chwilami."
Wstydzę się, ale chcę zaakceptować swoje lęki. Dlatego powstał ten wpis - bez ściemy. Macierzyństwo nie jest usłane różami. To koniec egoizmu, ogromna praca i paraliżująca odpowiedzialność za drugiego człowieka.
Czy warto? Wierzę, że gdy w końcu usłyszę " kocham Cię mamo" będę miała pewność, że warto.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz