poniedziałek, 4 stycznia 2016

Czy WOŚP pomaga? Obserwacja młodej mamy



Z tą młodą w tytule to sobie posłodziłam. :) Dziś będzie o temacie bieżącym, czyli jak to jest w praktyce z tą wielką owsiakową orkiestrą. Nie zamierzam jednak odpowiadać na pytanie czy dawać, czy nie dawać na WOŚP, bo każdy ma swój własny łeb i swoją decyzję winien podjąć. Opowiem Wam zwyczajnie, co widziałam będąc kilka razy w szpitalach na oddziałach ginekologiczno-położniczym i noworodkowym.

Ostatnio przeglądałam książeczkę zdrowia Sarenki i zauważyłam, że wklejono w nią certyfikat z logiem WOŚP. Jakoś wcześniej tego nie zarejestrowałam, a okazuje się, że moja córa - choć jest okazem zdrowia - również skorzystała z inicjatywy Wielkiej Orkiestry. Konkretnie chodzi o program badania słuchu dla noworodków.

Sarenka miała zaledwie dzień życia, gdy spytano mnie o zgodę na to badanie. Po jej udzieleniu, wzięto na chwilę ode mnie małą, przebadano aparatem i oddano - bez płaczu, bez kolejek, bez zamieszania. Naprawdę duży plus - szczególnie, że była to chyba jedyna rzecz, o którą nie musiałam sępić i przypominać się personelowi szpitala.

Co więcej, w obu szpitalach, w których byłam, widziałam sprzęt medyczny oznaczony charakterystycznym serduszkiem WOŚP - i był to sprzęt zazwyczaj full wypas, profesjonalny i co ważne - używany.

Tak więc, niech mówią co chcą, niech Jurek nawet bierze coś tam do kieszeni (choć osobiście w to nie wierzę), ale Orkiestra naprawdę działa i naprawdę pomaga.

To tyle i żeby pozostać w temacie... SIEMA! ;)

poniedziałek, 23 listopada 2015

Czy jestem dobrą matką?

Gdy byłam w ciąży z Sarenką, wierzyłam, że będę dla niej świetną matką, bo przecież jestem taka otwarta, myśląca, empatyczna i w ogóle, w ogóle... Będę się starać ze wszystkich sił, więc na pewno będę najlepsza z najlepszych! Niestety, życie przyniosło srogie rozczarowanie...

Czy samo staranie się powoduje, że jesteśmy dobrymi matkami? A może nie powinnyśmy dawać z siebie 120% normy? Może nadmierne analizowanie swojej pociechy nie przynosi niczego dobrego? Może warto wybrać ścieżkę utartych schematów, by oszczędzić sobie goryczy niepowodzenia?

Moje wątpliwości pojawiły się już w szpitalu, gdzie mimo bólu po CC, praktycznie nie spałam i nie jadłam, a starałam się cały czas "czytać" moje dziecko i jego potrzeby. Niestety, zamiast spektakularnych sukcesów,  potykałam o własną bezradność a nierzadko też odbijałam się od ściany płaczu. Co gorsza, tę ścianę pokonywała jakaś położna np. ze swoimi średniowiecznymi metodami ciasnego wiązania noworodka. Co prawda tłumaczyłam sobie, że celem p. położnej jest zapewnienie chwilowego spokoju na okres naszego pobytu w szpitalu a nie np. rozwój manualny Sarenki, ale moja wiara w duchową więź została już zachwiana.

Po powrocie do domu nie było lżej. Moje dziecko, z którym dzieliłam przez 9 miesięcy ciało wcale nie traktowało mnie jak sprzymierzeńca. Stałam się niewolnikiem jej płaczu - nakarm, przewiń, pohuśtaj, zrób... coś... bo stan obecny mi nie pasuje. Co gorsza, bywało że po kilku godzinach ostrej rozkminy i latania by spełnić życzenia małej, okazywało się, że aby usnąć ona woli smoczka niż np. ciepło matczynego dotyku. To wpędzało mnie w depresje. Do tego dochodził słaby stan zdrowia po szpitalu, wieczne niewyspanie i... tak, muszę się przyznać, że podniosłam głos na moje niczego nierozumiejące, tak bardzo upragnione wcześniej dziecię. Pojawił się - o wstydzie - gniew. Kochałam Sarenkę nawet w tym stanie, ale czułam, że nie wyrabiam nerwowo chociażby w chwilach gdy miała teoretycznie wszystko, a jednak wciąż zawodziła czy utrudniała pomoc sobie (przeszkadzanie w zmianie pieluch czy wypluwanie smoka), dlatego... zaczęłam się jej bać. Zaczęłam się bać chwil sam na sam, odliczałam godziny kiedy MM miał wrócić z pracy, naprężona czekałam na pierwsze oznaki, że mała budzi się po drzemce...

Kilkanaście dni rozbijało mnie to samonapędzające koło strachu i wyrzutów. Cóż, nie będę ukrywać, że wciąż odczuwam wstyd z powodu tego, że mimo ogromnej miłości do mojego dziecka, nie zawsze byłam (i pewnie nie zawsze będę) dla niego dobrą matką.
Mogę się ( i Was, jeśli miałyście podobne doświadczenia) pocieszyć myślą, którą tłukł mi do głowy MM oraz którą przeczytałam na blogu jednej z internetowych mam: "... jeśli komukolwiek się wydaje, że kochająca matka nigdy nie krzyknie, to źle mu się wydaje. Bo ta kochająca matka, stara się ze wszystkich sił. Spina się jak nikt inny. Nie odpuszcza, walczy o każdą godzinę, aby wycisnąć z niej wszystko. Ona też jest człowiekiem, jak każdy inny, ze słabościami i gorszymi chwilami."
Wstydzę się, ale chcę zaakceptować swoje lęki. Dlatego powstał ten wpis - bez ściemy. Macierzyństwo nie jest usłane różami. To koniec egoizmu, ogromna praca i paraliżująca odpowiedzialność za drugiego człowieka.
Czy warto? Wierzę, że gdy w końcu usłyszę " kocham Cię mamo" będę miała pewność, że warto.


wtorek, 3 listopada 2015

Najlepsza rada dla młodej mamy

Zwykle nie wierzę w coś takiego jak uniwersalne rady, jednak w przypadku macierzyństwa zdarzyło mi się - o dziwo - taką otrzymać. Dał mi ją mój tata, kiedy roztrzęsiona, zmęczona i pozbawiona pomysłów na dalsze działania zmagałam się z płaczem Sarenki.

Rada brzmi:
Jeśli nie wiesz co robić, skup się na tym kim jesteś. Jesteś matką. I najważniejsze, co masz do zrobienia to kochać swoje dziecko.

Niby banał, ale po tych słowach odpuściłam szukanie złotych porad w Internecie, a skupiłam się na mojej córeczce - jej samopoczuciu i zapewnieniu zdrowego snu - nawet kosztem złamania zasady, że dziecko nie powinno spać w łóżku rodziców.


sobota, 17 października 2015

Mówią Ci, że ciąża to nie choroba - pieprz ich!

Ciąża ciąży nierówna. Jedna kobieta będzie się czuła obłożnie chora od 1 trymestru, podczas gdy druga w 30 tygodniu może jeździć na rowerze. I nie zależy to ani od ich psychiki, ani od stylu życia, żywienia czy cholernego wpływu Księżyca. 

Ciąża to dla niektórych prawdziwa walka (nie rzucę tu nazwiskami czy placówkami badawczymi, bo czytałam o tym dość dawno temu, ale jest to jedna z naukowych teorii). Płód walczy o swoje przetrwanie i bywa w tej walce bezlitosny dla matki. Choć wszyscy trąbią o tym, czego to kobiecie w ciąży nie wolno, coraz częściej naukowcy przyznają, że tak naprawdę niewiele działań przyszłej mamy może poważnie zaszkodzić płodowi. Badania historyków dowodzą, że nawet w czasach II wojny światowej, kiedy kobiety były narażone na głodowanie, ich dzieci rodziły się zaledwie 200-500 gramów lżejsze od dzieci kobiet w pełni dożywionych. Procent noworodków z "defektami" wcale nie był większy niż w latach poprzednich, natomiast zwiększyła się śmiertelność kobiet w połogu oraz nasiliły takie objawy po urodzeniu jak: szkorbut, anemia, utrata uzębienia, cukrzyca.

Tak więc drodzy "doradcy" jeśli macie uraczyć kobitę w ciąży swoją mądrością (a zwykle robicie to gdy kobietka jest przybita i wiadomo, że kiepsko znosi swój stan) - lepiej... ugryźcie się w język. Tu nie potrzeba Waszych porad - od tego mamy lekarzy i położne - jedyne więc co możecie nam dać to trochę ciepła i zrozumienia. Serio nie rozpłyniemy się od tego, a z autopsji wiem, że nic tak nie podbudowywało mnie w szpitalu, jak usłyszeć od MM lub taty, że jestem dzielna i obaj są ze mnie dumni, bo potrafię to wszystko znieść ze spokojem i jeszcze się uśmiechać.

Wpis kończę prywatą i otwartym pytaniem do wszystkich tych, którzy nadal będą twierdzić, że "ciąża to nie choroba": Możecie mi wytłumaczyć czym jest w takim razie ciąża, skoro już 3 razy w trakcie jej przebiegu lądowałam w szpitalu i w żadnym razie nie były to akcje porodowe?


wtorek, 6 października 2015

Męskie poświęcenie

Z cyklu rozmowy podczas planowania potomka:

Ja: Przed urodzeniem małej przydałoby się, żebyśmy kupili półkę do powieszenia nad komodą, bo chcę tam niańkę elektroniczną postawić.
MM:  A ta nad łóżkiem nie starczy? <wskazuje na zagraconą powierzchnię>
Ja: Przecież tu nie ma miejsca!
MM: Oj no... do czasu porodu zabiorę stąd piwo.