Gdy byłam w ciąży z Sarenką,
wierzyłam, że będę dla niej świetną matką, bo przecież jestem taka otwarta, myśląca, empatyczna i w ogóle, w ogóle... Będę się
starać ze wszystkich sił, więc na pewno będę najlepsza z
najlepszych! Niestety, życie przyniosło srogie rozczarowanie...
Czy samo staranie się powoduje, że
jesteśmy dobrymi matkami? A może nie powinnyśmy dawać z siebie
120% normy? Może nadmierne analizowanie swojej pociechy nie przynosi
niczego dobrego? Może warto wybrać ścieżkę utartych schematów,
by oszczędzić sobie goryczy niepowodzenia?
Moje wątpliwości pojawiły się już
w szpitalu, gdzie mimo bólu po CC, praktycznie nie spałam i nie
jadłam, a starałam się cały czas "czytać" moje dziecko
i jego potrzeby. Niestety, zamiast spektakularnych sukcesów, potykałam o własną
bezradność a nierzadko też odbijałam się od ściany płaczu. Co
gorsza, tę ścianę pokonywała jakaś położna np. ze swoimi
średniowiecznymi metodami ciasnego wiązania noworodka. Co prawda
tłumaczyłam sobie, że celem p. położnej jest zapewnienie
chwilowego spokoju na okres naszego pobytu w szpitalu a nie np.
rozwój manualny Sarenki, ale moja wiara w duchową więź została
już zachwiana.
Po powrocie do domu nie było lżej.
Moje dziecko, z którym dzieliłam przez 9 miesięcy ciało wcale nie
traktowało mnie jak sprzymierzeńca. Stałam się niewolnikiem jej
płaczu - nakarm, przewiń, pohuśtaj, zrób... coś... bo stan
obecny mi nie pasuje. Co gorsza, bywało że po kilku godzinach
ostrej rozkminy i latania by spełnić życzenia małej, okazywało
się, że aby usnąć ona woli smoczka niż np. ciepło matczynego
dotyku. To wpędzało mnie w depresje. Do tego dochodził słaby stan
zdrowia po szpitalu, wieczne niewyspanie i... tak, muszę się
przyznać, że podniosłam głos na moje niczego nierozumiejące, tak
bardzo upragnione wcześniej dziecię. Pojawił się - o wstydzie -
gniew. Kochałam Sarenkę nawet w tym stanie, ale czułam, że nie
wyrabiam nerwowo chociażby w chwilach gdy miała teoretycznie
wszystko, a jednak wciąż zawodziła czy utrudniała pomoc sobie
(przeszkadzanie w zmianie pieluch czy wypluwanie smoka), dlatego...
zaczęłam się jej bać. Zaczęłam się bać chwil sam na sam,
odliczałam godziny kiedy MM miał wrócić z pracy, naprężona
czekałam na pierwsze oznaki, że mała budzi się po drzemce...
Kilkanaście dni rozbijało mnie to
samonapędzające koło strachu i wyrzutów. Cóż, nie będę
ukrywać, że wciąż odczuwam wstyd z powodu tego, że mimo ogromnej
miłości do mojego dziecka, nie zawsze byłam (i pewnie nie zawsze
będę) dla niego dobrą matką.
Mogę się ( i Was, jeśli miałyście
podobne doświadczenia) pocieszyć myślą, którą tłukł mi do
głowy MM oraz którą przeczytałam na blogu jednej z internetowych
mam: "... jeśli
komukolwiek się wydaje, że kochająca matka nigdy nie krzyknie, to
źle mu się wydaje. Bo ta kochająca matka, stara się ze wszystkich
sił. Spina się jak nikt inny. Nie odpuszcza, walczy o każdą
godzinę, aby wycisnąć z niej wszystko. Ona też jest człowiekiem,
jak każdy inny, ze słabościami i gorszymi chwilami."
Wstydzę się, ale chcę zaakceptować
swoje lęki. Dlatego powstał ten wpis - bez ściemy. Macierzyństwo
nie jest usłane różami. To koniec egoizmu, ogromna praca i
paraliżująca odpowiedzialność za drugiego człowieka.
Czy warto? Wierzę, że gdy w końcu
usłyszę " kocham Cię mamo" będę miała pewność, że
warto.